Rozdział ósmy
-Dlaczego jesteś taki spięty?- pyta Aaron.- Mam wrażenie, że coś się kroi.
-Przymknij wreszcie tą jadaczkę.- patrzę na niego gniewnie zaciskając usta.
-Jesteś agresywny bardziej, niż zazwyczaj. Nie podoba mi się to.- ściąga brwi.- Chodzi o Lucy?
Zatrzymuję się raptownie, a on wpada na mnie, klnąc pod nosem.
Lucy, Lucy, Lucy.. cholerna Lucy. Jej imię odbija się echem od ścian mojego umysłu i nie chce go opuścić. Jestem jak motyl, który wpadł w siatkę będącą jej własnością. Nie ważne jak szybko i energicznie trzepoczę skrzydłami, i tak nie uda mi się wydostać z jej przestrzeni. Jestem na uwięzi - jedno skrzydło poharatane, drugie ledwo się trzyma. Nie wiem ile jeszcze dam radę tak pociągnąć.
-Założę się, że nie chcesz ze mną o tym gadać, ale jednocześnie czujesz potrzebę wyrzucenia z siebie całego tego syfu.- marszczy nos, przyglądając mi się uważnie.
-Zamknij się.- odwracam się i z powrotem ruszam przed siebie mijając kolejno sale lekcyjne. Na korytarzu jest dość cicho, ale to dlatego, że wszyscy, jak jeden mąż zgromadzili się w ogrodzie, ponieważ hurtownia dostarczyła do szklarni nowe kwiaty i każdy chciał je zobaczyć.
No prawie każdy. Z wyjątkiem mnie i Aarona, który swoją drogą ma wszystko w dupie.
Czasami mam ochotę ukręcić mu łeb. Nawet nie wiem po co tu przylazł.
Aż tak bardzo kręci go niszczenie mojej psychiki? Znęcanie się nad mną przy użyciu odpowiednio dobranych słów? Myśli że mnie w ten sposób kontroluje? A może że jestem od niego zależny?
Jeżeli naprawdę sądzi, że może wchodzić w moje życie z buciorami, to jest większym idiotą, niż myślałem. Zdecydowanie muszę się uspokoić.
-Naprawdę tego nie rozumiem.- kręci głową.- Myślałem, że po naszej ostatniej rozmowie coś w tym Twoim łebku poprzestawiało się na odpowiedni bieg, ale widzę, że niczego się nie nauczyłeś. Znowu robisz to samo. Nie rozumiem.- ponownie kręci głową i wzdycha przeciągle.- Naprawdę.
-To zamilcz, jeżeli życie Ci miłe.- wydaję z siebie dźwięk przepełniony gniewem i goryczą. Mam po dziurki w nosie jego bezsensownego paplania. Sam niczego w życiu nie osiągnął, więc z jakiej racji może mówić mi, co mam robić, żeby dobrze na tym wyjść?
-Nie, nie mogę.- protestuje.- Uwierz, że nie mogę. Czuję się za Ciebie odpowiedzialny. Za Ciebie i Twoje życie.- dodaje nieco ciszej.
-Gówno prawda.- prycham z uśmiechem.- Umówmy się tak.- odwracam się do niego lustrując go od góry do dołu.- Ty.- wskazuję na niego.- Ja.- pokazuje na siebie.- To dwie różne osobowości. Nie myśl sobie, że możesz się ze mną mierzyć, że możesz kierować moim życiem i spieprzyć je tak, jak swoje.- uśmiecham się szeroko, po czym wykorzystuję jego nieuwagę i łapię go za koszulę, przyciskając do ściany.- Mówię to po raz ostatni, zrozumiano?-syczę mu do ucha. To aż dziwne, że się nie broni, że nie stawia oporu.- Odpieprz się od mnie i od Lucy. Nie łaź za nią, nie szukaj jej wzrokiem.- odchylam się lekko i spoglądam mu w oczy. Czai się w nich zdziwienie i autentyczne przerażenie.- Co? Myślisz, że nie wiem, jak łazisz po kątach i o nią wypytujesz?
-Coś Ci się musiało pomylić. Nigdy nikogo nie pytałem o tą dziewczynę. Ja nawet nie wiem, jak ona wygląda.- opanowanie z powrotem wróciło na jego wstrętną gębę, jak pieprzony koszmar z dzieciństwa, o którym wolałbyś zapomnieć.- Świrujesz, serio.
-Przestań wmawiać mi coś, co jest kompletną bzdurą!- walę nim o ścianę i na nowo zaciskam palce na jego kołnierzu.- W moich oczach jesteś nikim. Miałeś nam, kurwa, pomagać, a kiedy tylko nadarzyła się okazja, to zwiałeś, jak ostatni tchórz. Zostawiłeś ją, zostawiłeś matkę i mnie. Myślisz, że jak teraz wróciłeś, to Cię przyjmę z otwartymi ramionami? Jesteś pieprzonym synkiem marnotrawnym, który nie zasługuje na nic, rozumiesz?- zaciskam szczękę i puszczam go raptownie. Brzydzę się samym patrzeniem na niego. Jak zaraz stąd nie wyjdę, to skopię mu tyłek.- I mam nadzieję, że się zrozumieliśmy. Nie chcę widzieć Ciebie kręcącego się wokół Lucy. Nie chcę żebyś za mną łaził i robił sobie ze mnie jaja. Odpieprz się koleś, chyba masz lepsze rzeczy na głowie, niż dręczenie swojego młodszego kochanego braciszka. W przeciwnym razie..- uśmiecham się spoglądając mu prosto w twarz.- Zabije Cię, a wtedy będzie pozamiatane.
-Jesteś skończony, ale ja zaczekam na dzień, w którym będziesz błagał mnie o litość i przebaczenie. Bez mnie jesteś nikim.- odwzajemnia uśmiech i prostuje wygniecenia na swojej koszuli. Patrzymy na siebie jeszcze przez ułamek sekundy, a potem odpycha się od ściany i rusza do wyjścia.
No i pieprzyć mój spokój ducha. Maska całkowicie opadła.
Nie dam się drugi raz nabrać na jego pieprzone gierki. Jeżeli wydaje mu się, że jestem idiotą, to chyba powinien spojrzeć w lustro.
Teraz mam jeszcze jeden cel - Amber. Muszę zakończyć to wszystko, zanim całkowicie stracę kontrolę nad swoim ciałem. Nie mogę znowu dać się ponieść. Nie mogę, nie powinienem. To wszystko co robiliśmy i robimy, to czysta zabawa, chwila zapomnienia, jak z każdymi innymi, ale wiem, że teraz w grę wchodzi coś więcej. Jeżeli teraz jej nie powiem, że ma spieprzać, to za niedługo będę słyszał po korytarzach, że jestem jej chłopakiem. A tego chce uniknąć za wszelką cenę.
Jednak boję się, że nie będę mógł się opanować, że nie będę umiał odmówić sobie zapomnienia. Wiem, że wychodzę na dupka, ale czasami nie potrafię inaczej. Nie wychodzi.
-Spieszysz się gdzieś?- odwracam się natychmiast za siebie i dostrzegam ją.
-Niekoniecznie.- wzruszam ramionami, mimowolnie zjeżdżając wzrokiem na jej biust.
Wybacz Boże, ale jestem tylko facetem. Który dał by radę się opanować, gdyby laska stojąca przed nim świeciła cyckami na lewo i prawo? Sądzę, że żaden. Wybaczcie panowie.
-To może poświęcisz mi chwilę, hm?- uśmiecha się, sądząc, że wygląda przy tym uroczo, a potem muska ręką talię i udo, jakby przez przypadek.
-A w czym konkretnie?- unoszę brew, choć nie miałem takiego zamiaru.
-Miałam zrobić jakiś projekt na chemię, ale zupełnie nie umiem poradzić sobie z tym sama.- ucieka wzrokiem, a na jej polikach zaczynają wychodzić różowe plamy. Fantastycznie.
-Z czym dokładnie masz problem?- krzyżuję ręce, żeby je czymś zająć. Już teraz czuję, że mimowolnie zaczęły drżeć. Nie umiem tego opanować.
-Prawdę mówiąc to ze wszystkim.- podnosi głowę i podchodzi krok bliżej.- Naprawdę nie dam sobie z tym rady. Pomożesz?- wydyma dolną wargę pokrytą malinowym błyszczykiem.
-Jasne.- wzdycham i przejeżdżam dłonią po włosach. Czuję, że to się skończy katastrofą.
-Chodźmy zatem.- łapie mnie za rękę z uśmiechem, a ja daje się ciągnąć wgłąb korytarza nie wiedząc dlaczego na to pozwalam.- Mam już wszystkie potrzebne materiały i rzeczy.
Mam ochotę powiedzieć coś sarkastycznego, ale ostatkiem sił się przed tym powstrzymuję.
Już dawno temu przekonałem się, że Amber nie należy do osób, które powinno się drażnić.
Jest mściwa - jestem o tym przekonany - i nie chciałbym stać się ofiarą jej głupich żarcików.
Nie mam ochoty być osobą, na którą będzie wylewać wszystkie swoje frustracje i żale.
Kiedy podnoszę głowę jesteśmy już na miejscu. W sali panuje półmrok, bo ktoś wcześniej spuścił rolety. Przyglądam im się i dochodzę do wniosku, że ich okropny pomarańczowy kolor mnie irytuje. Przenoszę wzrok na Amber, ale szybko go cofam i wpatruję się w pustą tablicę. Mam ochotę podejść do niej i walić w nią głową, aż nie stracę przytomności.
-To od czego zaczynamy?- pytam od niechcenia. Tak naprawdę nienawidzę ciszy, bo także nieźle działa mi na nerwy. I jest uciążliwa. Dzwoni w uszach i tylko głowa od niej boli.
-Wolisz wpierw przyjemność, czy obowiązek?- śmieje się, czego nie podzielam.
-Amber.- mówię, a ona odwraca się do mnie robiąc wielkie oczy.- Tak naprawdę nie chodzi o projekt, co?- nie mruga, ale uważnie mnie obserwuje i wszystko chwyta.- Czego chcesz?
-Tego co zawsze.- odpowiada po dłuższej chwili i na powrót przybiera swój uśmiech.
Kręcę głową, ale nie potrafię wydobyć z siebie żadnego słowa.
Nie potrafię się także ruszyć, kiedy zaczyna się do mnie zbliżać.
Patrzę, jak zaczyna po woli rozpinać guziki swojego bladego sweterka, a już po chwili ląduje on na brudnej podłodze. Chcę krzyknąć, zaprotestować, albo powiedzieć, że ma się w tej chwili ubrać, ale jak zwykle tylko stoję i patrzę. Patrzę dalej, jak wsuwa ręce pod bluzkę, a następnie ciągnie ją w górę i zdejmuje niedbale przez głowę. Zaciągam się powietrzem widząc, że włożyła dziś koronkową bieliznę. Boję się pomyśleć co ma na dole, o ile w ogóle coś włożyła.
A ona dalej się do mnie zbliża, patrzy prosto w oczy, a ja czuję, że wymiękam. Że zaraz się na nią rzucę i, o zgrozo, wezmę ją na tym pieprzonym stole w tej zakichanej dziurze na zadupiu Kalifornii.
Tymczasem Amber przystaje i zaczyna dotykać opuszkami palców swoich piersi. Zaczynają lekko falować pod jej dotykiem, a ja wyobrażam sobie każde z tych momentów, w których to moje ręce ich dotykały, ściskały i pieściły. Czuję gule w gardle, cholerną gulę wyrzutów sumienia.
Lucy. Lucy. L u c y.
Próbuję odwrócić wzrok, ale nie mogę, bo właśnie usiadła okrakiem na stole i zaczęła sunąć dłońmi po udach. Wiem, że to zaproszenie. Tak samo wiem, że nie powinienem podchodzić.
Ale i tak to robię, bo czuję, że jak zaraz jej nie dotknę, to oszaleję.
-Kastiel..- jęczy, kiedy wsuwam jej rękę pod spódniczkę.
-Tak Amber?- przyciągam ją do siebie bliżej, mocując się z zapięciem stanika. Kiedy wreszcie mi się to udaje, odpinam go i odrzucam gdzieś w tył.
-Tylko nie przestawaj.- mruczy, sięgając do paska moich spodni.
W tej chwili powinienem się odsunąć, jak oparzony.
W tej chwili powinienem zrzucić ją z tego cholernego stołu i pójść w pizdu.
W tej chwili powinienem się wycofać i powiedzieć jej, że już nie możemy się spotykać.
Ale nie robię żadnej z tych rzeczy. Nie mam na to siły.
Jedyne na co mnie teraz stać, to myślenie o Lucy.
O jej miękkim kolanie, zimnych palcach na mojej skórze.
O tym jak bardzo rumianą i delikatną ma cerę. Ile uczuć ostatnio wyrażały jej oczy.
Jakie są cudowne cudowne i cholernie niebiesko-zielone.
I choć ta czynność sprawia mi ból i kosztuje dużo wysiłku, nie mogę przestać.
I chyba
tylko to
pozwala mi
przetrwać,
Lucy.
-Przymknij wreszcie tą jadaczkę.- patrzę na niego gniewnie zaciskając usta.
-Jesteś agresywny bardziej, niż zazwyczaj. Nie podoba mi się to.- ściąga brwi.- Chodzi o Lucy?
Zatrzymuję się raptownie, a on wpada na mnie, klnąc pod nosem.
Lucy, Lucy, Lucy.. cholerna Lucy. Jej imię odbija się echem od ścian mojego umysłu i nie chce go opuścić. Jestem jak motyl, który wpadł w siatkę będącą jej własnością. Nie ważne jak szybko i energicznie trzepoczę skrzydłami, i tak nie uda mi się wydostać z jej przestrzeni. Jestem na uwięzi - jedno skrzydło poharatane, drugie ledwo się trzyma. Nie wiem ile jeszcze dam radę tak pociągnąć.
-Założę się, że nie chcesz ze mną o tym gadać, ale jednocześnie czujesz potrzebę wyrzucenia z siebie całego tego syfu.- marszczy nos, przyglądając mi się uważnie.
-Zamknij się.- odwracam się i z powrotem ruszam przed siebie mijając kolejno sale lekcyjne. Na korytarzu jest dość cicho, ale to dlatego, że wszyscy, jak jeden mąż zgromadzili się w ogrodzie, ponieważ hurtownia dostarczyła do szklarni nowe kwiaty i każdy chciał je zobaczyć.
No prawie każdy. Z wyjątkiem mnie i Aarona, który swoją drogą ma wszystko w dupie.
Czasami mam ochotę ukręcić mu łeb. Nawet nie wiem po co tu przylazł.
Aż tak bardzo kręci go niszczenie mojej psychiki? Znęcanie się nad mną przy użyciu odpowiednio dobranych słów? Myśli że mnie w ten sposób kontroluje? A może że jestem od niego zależny?
Jeżeli naprawdę sądzi, że może wchodzić w moje życie z buciorami, to jest większym idiotą, niż myślałem. Zdecydowanie muszę się uspokoić.
-Naprawdę tego nie rozumiem.- kręci głową.- Myślałem, że po naszej ostatniej rozmowie coś w tym Twoim łebku poprzestawiało się na odpowiedni bieg, ale widzę, że niczego się nie nauczyłeś. Znowu robisz to samo. Nie rozumiem.- ponownie kręci głową i wzdycha przeciągle.- Naprawdę.
-To zamilcz, jeżeli życie Ci miłe.- wydaję z siebie dźwięk przepełniony gniewem i goryczą. Mam po dziurki w nosie jego bezsensownego paplania. Sam niczego w życiu nie osiągnął, więc z jakiej racji może mówić mi, co mam robić, żeby dobrze na tym wyjść?
-Nie, nie mogę.- protestuje.- Uwierz, że nie mogę. Czuję się za Ciebie odpowiedzialny. Za Ciebie i Twoje życie.- dodaje nieco ciszej.
-Gówno prawda.- prycham z uśmiechem.- Umówmy się tak.- odwracam się do niego lustrując go od góry do dołu.- Ty.- wskazuję na niego.- Ja.- pokazuje na siebie.- To dwie różne osobowości. Nie myśl sobie, że możesz się ze mną mierzyć, że możesz kierować moim życiem i spieprzyć je tak, jak swoje.- uśmiecham się szeroko, po czym wykorzystuję jego nieuwagę i łapię go za koszulę, przyciskając do ściany.- Mówię to po raz ostatni, zrozumiano?-syczę mu do ucha. To aż dziwne, że się nie broni, że nie stawia oporu.- Odpieprz się od mnie i od Lucy. Nie łaź za nią, nie szukaj jej wzrokiem.- odchylam się lekko i spoglądam mu w oczy. Czai się w nich zdziwienie i autentyczne przerażenie.- Co? Myślisz, że nie wiem, jak łazisz po kątach i o nią wypytujesz?
-Coś Ci się musiało pomylić. Nigdy nikogo nie pytałem o tą dziewczynę. Ja nawet nie wiem, jak ona wygląda.- opanowanie z powrotem wróciło na jego wstrętną gębę, jak pieprzony koszmar z dzieciństwa, o którym wolałbyś zapomnieć.- Świrujesz, serio.
-Przestań wmawiać mi coś, co jest kompletną bzdurą!- walę nim o ścianę i na nowo zaciskam palce na jego kołnierzu.- W moich oczach jesteś nikim. Miałeś nam, kurwa, pomagać, a kiedy tylko nadarzyła się okazja, to zwiałeś, jak ostatni tchórz. Zostawiłeś ją, zostawiłeś matkę i mnie. Myślisz, że jak teraz wróciłeś, to Cię przyjmę z otwartymi ramionami? Jesteś pieprzonym synkiem marnotrawnym, który nie zasługuje na nic, rozumiesz?- zaciskam szczękę i puszczam go raptownie. Brzydzę się samym patrzeniem na niego. Jak zaraz stąd nie wyjdę, to skopię mu tyłek.- I mam nadzieję, że się zrozumieliśmy. Nie chcę widzieć Ciebie kręcącego się wokół Lucy. Nie chcę żebyś za mną łaził i robił sobie ze mnie jaja. Odpieprz się koleś, chyba masz lepsze rzeczy na głowie, niż dręczenie swojego młodszego kochanego braciszka. W przeciwnym razie..- uśmiecham się spoglądając mu prosto w twarz.- Zabije Cię, a wtedy będzie pozamiatane.
-Jesteś skończony, ale ja zaczekam na dzień, w którym będziesz błagał mnie o litość i przebaczenie. Bez mnie jesteś nikim.- odwzajemnia uśmiech i prostuje wygniecenia na swojej koszuli. Patrzymy na siebie jeszcze przez ułamek sekundy, a potem odpycha się od ściany i rusza do wyjścia.
No i pieprzyć mój spokój ducha. Maska całkowicie opadła.
Nie dam się drugi raz nabrać na jego pieprzone gierki. Jeżeli wydaje mu się, że jestem idiotą, to chyba powinien spojrzeć w lustro.
Teraz mam jeszcze jeden cel - Amber. Muszę zakończyć to wszystko, zanim całkowicie stracę kontrolę nad swoim ciałem. Nie mogę znowu dać się ponieść. Nie mogę, nie powinienem. To wszystko co robiliśmy i robimy, to czysta zabawa, chwila zapomnienia, jak z każdymi innymi, ale wiem, że teraz w grę wchodzi coś więcej. Jeżeli teraz jej nie powiem, że ma spieprzać, to za niedługo będę słyszał po korytarzach, że jestem jej chłopakiem. A tego chce uniknąć za wszelką cenę.
Jednak boję się, że nie będę mógł się opanować, że nie będę umiał odmówić sobie zapomnienia. Wiem, że wychodzę na dupka, ale czasami nie potrafię inaczej. Nie wychodzi.
-Spieszysz się gdzieś?- odwracam się natychmiast za siebie i dostrzegam ją.
-Niekoniecznie.- wzruszam ramionami, mimowolnie zjeżdżając wzrokiem na jej biust.
Wybacz Boże, ale jestem tylko facetem. Który dał by radę się opanować, gdyby laska stojąca przed nim świeciła cyckami na lewo i prawo? Sądzę, że żaden. Wybaczcie panowie.
-To może poświęcisz mi chwilę, hm?- uśmiecha się, sądząc, że wygląda przy tym uroczo, a potem muska ręką talię i udo, jakby przez przypadek.
-A w czym konkretnie?- unoszę brew, choć nie miałem takiego zamiaru.
-Miałam zrobić jakiś projekt na chemię, ale zupełnie nie umiem poradzić sobie z tym sama.- ucieka wzrokiem, a na jej polikach zaczynają wychodzić różowe plamy. Fantastycznie.
-Z czym dokładnie masz problem?- krzyżuję ręce, żeby je czymś zająć. Już teraz czuję, że mimowolnie zaczęły drżeć. Nie umiem tego opanować.
-Prawdę mówiąc to ze wszystkim.- podnosi głowę i podchodzi krok bliżej.- Naprawdę nie dam sobie z tym rady. Pomożesz?- wydyma dolną wargę pokrytą malinowym błyszczykiem.
-Jasne.- wzdycham i przejeżdżam dłonią po włosach. Czuję, że to się skończy katastrofą.
-Chodźmy zatem.- łapie mnie za rękę z uśmiechem, a ja daje się ciągnąć wgłąb korytarza nie wiedząc dlaczego na to pozwalam.- Mam już wszystkie potrzebne materiały i rzeczy.
Mam ochotę powiedzieć coś sarkastycznego, ale ostatkiem sił się przed tym powstrzymuję.
Już dawno temu przekonałem się, że Amber nie należy do osób, które powinno się drażnić.
Jest mściwa - jestem o tym przekonany - i nie chciałbym stać się ofiarą jej głupich żarcików.
Nie mam ochoty być osobą, na którą będzie wylewać wszystkie swoje frustracje i żale.
Kiedy podnoszę głowę jesteśmy już na miejscu. W sali panuje półmrok, bo ktoś wcześniej spuścił rolety. Przyglądam im się i dochodzę do wniosku, że ich okropny pomarańczowy kolor mnie irytuje. Przenoszę wzrok na Amber, ale szybko go cofam i wpatruję się w pustą tablicę. Mam ochotę podejść do niej i walić w nią głową, aż nie stracę przytomności.
-To od czego zaczynamy?- pytam od niechcenia. Tak naprawdę nienawidzę ciszy, bo także nieźle działa mi na nerwy. I jest uciążliwa. Dzwoni w uszach i tylko głowa od niej boli.
-Wolisz wpierw przyjemność, czy obowiązek?- śmieje się, czego nie podzielam.
-Amber.- mówię, a ona odwraca się do mnie robiąc wielkie oczy.- Tak naprawdę nie chodzi o projekt, co?- nie mruga, ale uważnie mnie obserwuje i wszystko chwyta.- Czego chcesz?
-Tego co zawsze.- odpowiada po dłuższej chwili i na powrót przybiera swój uśmiech.
Kręcę głową, ale nie potrafię wydobyć z siebie żadnego słowa.
Nie potrafię się także ruszyć, kiedy zaczyna się do mnie zbliżać.
Patrzę, jak zaczyna po woli rozpinać guziki swojego bladego sweterka, a już po chwili ląduje on na brudnej podłodze. Chcę krzyknąć, zaprotestować, albo powiedzieć, że ma się w tej chwili ubrać, ale jak zwykle tylko stoję i patrzę. Patrzę dalej, jak wsuwa ręce pod bluzkę, a następnie ciągnie ją w górę i zdejmuje niedbale przez głowę. Zaciągam się powietrzem widząc, że włożyła dziś koronkową bieliznę. Boję się pomyśleć co ma na dole, o ile w ogóle coś włożyła.
A ona dalej się do mnie zbliża, patrzy prosto w oczy, a ja czuję, że wymiękam. Że zaraz się na nią rzucę i, o zgrozo, wezmę ją na tym pieprzonym stole w tej zakichanej dziurze na zadupiu Kalifornii.
Tymczasem Amber przystaje i zaczyna dotykać opuszkami palców swoich piersi. Zaczynają lekko falować pod jej dotykiem, a ja wyobrażam sobie każde z tych momentów, w których to moje ręce ich dotykały, ściskały i pieściły. Czuję gule w gardle, cholerną gulę wyrzutów sumienia.
Lucy. Lucy. L u c y.
Próbuję odwrócić wzrok, ale nie mogę, bo właśnie usiadła okrakiem na stole i zaczęła sunąć dłońmi po udach. Wiem, że to zaproszenie. Tak samo wiem, że nie powinienem podchodzić.
Ale i tak to robię, bo czuję, że jak zaraz jej nie dotknę, to oszaleję.
-Kastiel..- jęczy, kiedy wsuwam jej rękę pod spódniczkę.
-Tak Amber?- przyciągam ją do siebie bliżej, mocując się z zapięciem stanika. Kiedy wreszcie mi się to udaje, odpinam go i odrzucam gdzieś w tył.
-Tylko nie przestawaj.- mruczy, sięgając do paska moich spodni.
W tej chwili powinienem się odsunąć, jak oparzony.
W tej chwili powinienem zrzucić ją z tego cholernego stołu i pójść w pizdu.
W tej chwili powinienem się wycofać i powiedzieć jej, że już nie możemy się spotykać.
Ale nie robię żadnej z tych rzeczy. Nie mam na to siły.
Jedyne na co mnie teraz stać, to myślenie o Lucy.
O jej miękkim kolanie, zimnych palcach na mojej skórze.
O tym jak bardzo rumianą i delikatną ma cerę. Ile uczuć ostatnio wyrażały jej oczy.
Jakie są cudowne cudowne i cholernie niebiesko-zielone.
I choć ta czynność sprawia mi ból i kosztuje dużo wysiłku, nie mogę przestać.
I chyba
tylko to
pozwala mi
przetrwać,
Lucy.
Komentarze
Prześlij komentarz