Rozdział drugi

Lucy Mason zbyt cholernie na mnie działa, że kiedy tylko zauważam jej obecność w swojej sypialni, to od razu coś mnie bierze. W takich momentach mam ochotę położyć sobie rękę na sercu i sprawdzić, czy wciąż bije.
To wszystko jest tak absurdalne, że aż śmieszne. To jedna z tych córeczek tatusia, które wolą nie wychylać się poza tłum, jeżeli nie będzie ku temu absolutnej konieczności. Z pozoru dość nieśmiała, ale przewierci Cię na wylot, gdy tylko wepchnie się z buciorami w Twoje życie. Jednak zawsze gdy z nią rozmawiam przyłapuję się na tym, że myślami jestem zupełnie gdzie indziej. Czasami moja wyobraźnia płata mi figle, a to co wtedy widzę jest tak cudowne, że aż boleśnie niemożliwe. Wiele razy zastanawiałem się, jakby to było uciec w dwójkę gdzieś, gdzie nikt by nas nie znalazł. Czuć wolność, odciąć się od otaczającego nas świata.
Moglibyśmy wybrać się nad ocean i spokojnie obserwować, jak słońce znika za linią horyzontu lub wdrapać się na górę, a stamtąd podziwiać malownicze widoki. Moglibyśmy wzbić się w górę i szybować, jak ptaki.
Moglibyśmy po prostu rozproszyć się, jak mgła.. moglibyśmy zrobić tak wiele rzeczy, których normalnie byśmy się nie dopuścili.


—Stary, obudź się wreszcie.— przed oczami mignęła mi wielka i potężna rękę.

—Spadaj.— odtrąciłem ją zaraz sprzed twarzy, na co James jedynie się zaśmiał.— I co Cię tak rozbawiło? Oświeć mnie.

—A taki jeden laluś, pochłonięty marzeniami.— zarechotał znowu, schylając się nagle pod ławkę, aby sięgnąć do torby, w której szperał przez dłuższą chwilę.


W końcu po wściekłym poszukiwaniu przyboru, którym okazał się być żółty ołówek, James z powrotem wyprostował się na siedzeniu i wepchnął sobie owy ołówek prosto pod nos. Rzuciłem mu wymowne spojrzenie, ale ten jedynie posłał mi w odpowiedzi głupkowaty uśmiech, pochylając twarz w moją stronę.


—Spieprzaj.— przewróciłem lekceważąco oczami i odwróciłem twarz w przeciwną stronę, żeby skupić wzrok na ścianie.


James Thomas to mój najlepszy przyjaciel, z którym uczęszczam do drużyny koszykarskiej. Jak na takiego gamonia, to jest naprawdę niezły w te klocki — oczywiście nie żebym uważał, że sam jestem kiepski.
Zawodników powinno dzielić się na trzy grupy: tacy dobrzy, bardzo dobrzy i Ci jeszcze lepsi od nich.
Sam wpasowałbym się raczej w te drugą kategorię, chociaż wciąż staram się uczyć nowych rzeczy, w czym nie przeszkodzi mi nawet zbyt częste imprezowanie.
Jak to ktoś kiedyś powiedział? Jest jedna zasada imprezowania - imprezowanie. Upijasz się do nieprzytomności albo panujesz nad sytuacją i nie zapominasz się we własnym zachowaniu. Sam staram się nie przeginać, ale często nasze starania spełzają na niczym.


—Myślisz, że trener weźmie mnie na turniej?


Spoglądam na Jamesa spod byka i chłopak bezbłędnie odczytuje moje spojrzenie, które mówi, że jak zaraz się nie przymknie, to własnoręcznie pomogę mu zasiąść na ławce rezerwowych. Takie durne pytania mogą padać jedynie podczas śmiertelnie nudnych lekcji biologii, a nasza jak zwykle przebiegala bez większego entuzjazmu. Trener z całą pewnością weźmie go na mecz — w końcu swoimi umiejętnościami wyrobił sobie plakietkę jednego z najlepszych na roku. Trzecią rzeczą, o której mógłbym wspomnieć, to sen, ponieważ to właśnie jego ostatnio tak bardzo mi brakuje.


—Patrz kto przyszedł, księciuniu.— chłopak wymierza mi krótkiego kopniaka pod stołem, ale zanim zdążę chociażby zareagować do klasy wchodzi ona, Lucy Mason.


Na chwilę wszystko zdaje się zatrzymywać w miejscu, a Lucy wygląda, niczym anioł płynący w powietrzu.
Nie jestem w stanie oderwać oczu od jej kasztanowych włosów powiewających teraz, jak flaga na maszcie statku. Dziś wygląda jeszcze promienniej, niż zazwyczaj. Założyła białą sukienkę w czerwone drobne kwiatki, a na jej nogach połyskują sandałki na lekkim koturnie.
W tej chwili myślę, że wygląda, jak pieprzony anioł i absolutnie nie wiem skąd się urwała.


—Pan Murray poprosił mnie, abym wzięła dwie mapy z sali.— mówiąc to kieruje się w stronę naszej nauczycielki.

—Wydaje mi się, że są na zapleczu. Możesz wejść i się rozejrzeć, kochana.


Pani Lloyd wydaje się być nieporuszona jej obecnością w klasie, jakby w rzeczywistości mówiła do powietrze lub czegoś co stworzył jej już i tak porąbany umysł.
Z radością zauważam, że aby dostała się do składziku z mapami będzie musiała wpierw przejść obok mojej ławki. Nikły uśmiech wpełzł na moją twarz, ale równie szybko zniknął, gdy uświadomiłem sobie, że przecież równie dobrze może obrać inną drogę. Całkowicie niezadowolony z tego faktu ponownie spoglądam w otwarty na ławce zeszyt.
Już dawno temu zrozumiałem, że świat jest stworzony tak, aby życie nie szło po naszej myśli. Kiedy sobie coś zaplanujemy lub wyobrazimy, trudno taki plan wdrożyć w życie, ale ja naprawdę chcę, żeby przeszła obok tej pieprzonej ławki.


—Niezła laska.— dochodzi do mnie szept z sąsiedniej ławki.

—Co powiedziałeś?— warczę na niego, a ten jedynie wybałusza oczy i natychmiast milknie.


Widzę jeszcze, jak naciąga na głowę kaptur, aby zniknąć z oczu całemu światu.
To był czysty odruch, ale i tak chwilę zajęło mi uświadomienie sobie tego co przed chwilą zrobiłem. Gdzieś tam w głowie automatycznie zapala mi się czerwona lampka, przypominająca, żebym zaczął się pilnować, ale jednocześnie jestem pewny, że nikomu nie piśnie ani słowa — gość jest zbyt zdziwiony, że w ogóle się do niego odezwałem, a ja nie mam zamiaru wyprowadzać go z przekonania, że w moich oczach jest nikim. Nikt nie będzie się tak wyrażać o tej dziewczynie.
Prostując się z powrotem z przykrością stwierdzam, że Lucy przeszła przez inny rząd ławek.


—Jezu stary, co się dziś z Tobą dzieje? Lewą nogą wstałeś, czy jak?

—Powiedziałem Ci już, żebyś się odpieprzył.— odpycham go od siebie, ponieważ jak zwykle narusza moją przestrzeń osobistą.— Tyle razy mówiłem Ci, że masz się trzymać swojej połowy.— dodaję jeszcze na odchodne i odgradzam nas swoją torbą. To ostateczność, której dopuszczam się w skrajnych przypadkach.

—Nie bądź taki opryskliwy. To barbarzyństwo, że oddzielasz mnie od siebie w taki sposób.— mimowolnie uśmiecham się na te słowa. Trzeba przyznać, że James lubi robić z siebie ofiarę losu. Ta rola wychodzi mu wprost bezbłędnie.— No dopuść mnie do siebie..

—Nawet nie próbuj żadnych sztuczek.— syczę do niego ciszej, niż zazwyczaj, ponieważ widzę, że Pani Lloyd bacznie nas obserwuje, a niezadowolenie malujące się na jej twarzy nie wróży niczego dobrego.


Zerkam jeszcze szybko za siebie, aby przekonać się, czy Lucy wyszła już z schowka, kiedy James znów mnie zaczepia — tym razem postanowił wjechać mi w bok z łokcia. Kurewsko złe posunięci.
Krzyczę cicho, ale bardziej z przerażenia, niżeli bólu i ponownie spoglądam w stronę nauczycielki, która ma oczy szeroko otwarte. Jeżeli ten idiota zaraz nie przestanie, to będziemy mieli przesrane. Modliszka jest już gotowa do ataku i nie potrzeba jej zbyt wiele, aby zadać ostateczny cios swoim nowym ofiarom.


—James, przestań! Jeszcze jeden taki numer, a chyba ukręcę Ci łeb.— przysuwam mu pięść pod sam nos, mając nadzieję, że to skłoni go do uspokojenia się, ale okazało się to być jedynie złudnym marzeniem.

—Nie możesz mnie odtrącać i tak traktować..— marszczy teatralnie brwi, a na dodatek wydyma dolną wargę przez co wygląda tak idiotycznie, że z trudem powstrzymuje się przed wybuchem śmiechu.

—Ale panie Thomas, przecież ja Pana wcale nie olewam. Ja po prostu pokazuję, jak bardzo mam Pana po dziurki w tyłku.— wzruszam ramionami, patrząc, jak Jamesowi różowieją końcówki uszu.


I oczywiście nie zgadniecie — dzieje się to, co przewidywałem od początku, że może się wydarzyć.


—Thomas, Black! Do dyrektorki, ale to natychmiast!— wrzeszczy babka i podrywa się z miejsca, żeby wskazaćna nas palcem zakończonym przeraźliwie długim, spiczastym i czerwonym tipsem.— I nie chce słyszeć żadnych sprzeciwów. Mam dość waszych durnych wygłupów podczas moich lekcji.— dodaje pospiesznie i wraca do poprzedniego zajęcia, czyli zapewne grania w pasjansa na komputerze.

—To Twoja wina, baranie.— popycha mnie, kiedy podnosi się z krzesła.

—Moja?! To Ty hałasowałeś, kretynie. Mówiłem Ci, żebyś się uspokoił, ale nie.— także wstaję i szturcham go w ramię, co zaraz odwzajemnia. James nie należy do osób, które pozostają długo dłużne.


Popychamy się przez chwilę i mocujemy, ale rozdziela nas kolejny ryk nauczycielki, więc jesteśmy zmuszeni natychmiast opuścić zajęcia. Pakuje wszystkie podręczniki i piórnik do plecaka, a potem po raz ostatni spoglądam z utęsknieniem na otwarte drzwi od schowka, w którym zniknęła Lucy i zastanawiam się, co u diabła tak długo tam robi. Utonęła w tych mapach, czy co?
Przeszło mi przez myśl, że mogłbym tam jeszcze zajrzeć, ale kiedy już chciałem zrobić krok naprzód James nagle złapał mnie za ramię i pociągnął w przeciwną stronę, przez co uderzyłem bokiem w drzwi. Cała klasa automatycznie wybucha śmiechem, co jeszcze bardziej irytuje panią Lloyd.


—Nie chce was tu widzieć, czy ja się niejasno wyraziłam?!— tym razem to ona nas popycha, a nawet otwiera drzwi, żebyśmy opuścili salę. Kulturę ma jednak zachowaną na najwyższym poziomie, największy dżentelmen mógłby jej tego pozazdrościć.

—Nie uważasz, że idealnie nadałaby się na boy'a hotelowego?— James rechocze, jak jakaś ropucha, a korytarz od razu wypełnia się jego śmiechem.- Rżysz, jak koń.— popycham go na szafki, obserwując te rozbawioną gębę.

—A Ty jak osioł.— kwituje wyciągając przed siebie ręce, żeby odepchnąć od drzwiczek.— W ogóle wyglądasz, jak osioł. Powiedział Ci to już ktoś kiedyś?

—Nie, Ty jesteś pierwszy. Czuj się tym zaszczycony.— wystawiam mu środkowy palec, który jak zwykle próbuje złapać i wykręcić.


Jakieś 3 lata temu prawie złamał mi palec i musiałem chodzić z bandażem, a wszystko dlatego, że za mocno pociągnął mnie za mój nieszczęśliwy wtedy palec. Miał mi za to gorzko zapłacić, ponieważ lekarz osądził zero sportu przez dłuższy okres czasu, czyli za tym idzie, że także i koszykówki. Powinienem był kopnąć go w sam środek brudnej dupy.
Tego draniowi nie mogłem odpuścić. Koszykówka jest czymś, co mnie uspokaja i pozwala się wyzbyć wszelkich niepotrzebnych myśli. Jestem w stanie odlecieć do zupełnie innego świata, z którym nie muszę walczyć. Idealna odskocznia dla takiego niezbyt idealnego człowieka, który jedyne o czym marzy, to o odrobinie czasu na zapomnienie, a takowy czas dobrze spędzam również będąc z Lucy.
Ale wtedy jestem po prostu sobą: mówię co uważam za słuszne, zachowuje się tak, jak czuje, że powinienem i przede wszystkim jestem z nią szczery, niekiedy nawet do bólu. Pamiętam naszą ostatnią rozmowę, która w dużej mierze dotyczyła nas samych. Spytała mnie wtedy, jakie mam najmilsze wspomnienie związane z dzieciństwem. Mój wybór ograniczał się do minimum, ale jednak jakiś był.


—Miałem kiedyś psa.— zacząłem wtedy.— Wabiła się Fatima, ale nawet nie pytaj kto wybrał tak idiotyczne imię.— przewróciłem oczyma i kontynuowałem po chwili.— To był domowy odkurzacz i moja prywatna poduszka. Zawsze wieczorem kładła się obok mnie i ogrzewała. Rodzice często wyrzucali ją z mojego pokoju, ale to i tak nie przeszkodzało jej w zakradaniu się co noc. Czasami zostawiałem jej ulubione chrupki na podłodze, a ona szła ich śladem wprost do mnie. Jednej nocy pozwolili mi spać z nią w łóżku, co wcześniej się nie zdarzało, więc cieszyłem się, jak głupi i gładziłem ją tak długo, aż nie zasnęła.


Spytałem ją o to samo. Na początku próbowała się wymigać od odpowiedzi, ale to było niemożliwe. Męczyłem ją z dobre piętnaście minut, aż dała za wygraną. Opowiedziała mi wtedy, jak pojechała na koncert swojego ulubionego zespołu z przyjaciółmi oraz spotkała swoich idoli na żywo, mając możliwość zrobienia sobie z nimi zdjęcia oraz ptrzymania autografu. Powiedziała, że to zawsze takie z pozoru małe rzeczy cieszą ją najbardziej i nikt nie może odebrać jej tych wspomnień, nawet upływ czasu, chociaż z tym można się kłócić.
Nagle jak na zawołanie z sali wyszła Lucy, trzymając dwie duże mapy. Nasze spojrzenia na chwilę się spotkały i równie szybko odbiegły od siebie. Chciałem do niej podejść i zagadać, ale coś mnie powstrzymywało.

—Powodzenia.— szepnęła, kiedy tylko znalazła się na tyle blisko, abym mógł ją usłyszeć. Na tyle blisko, że wyraźnie czuć było jej cytrusowe perfumy.


Ostatkiem sił powstrzymałem się, żeby nie popędzić za nią, gdy tylko zniknęła z pola mojego widzenia. I nie wiem czy spowodowane to było czystym rozsądkiem, czy może zdziwionym spojrzeniem Jamesa oraz błąkającemu się uśmieszkowi na jego twarzy.


—Kas, przyjacielu, ale Ty się ślinisz na widok apetycznego tyłeczka Lucy Mason.

—A przymknij się.— zaśmiałem się kręcąc głową z niedowierzeniem.


Może i był szurnięty, ale był także moim najlepszym przyjacielem, na którego zawsze mogę liczyć.
Miałem jednak nadzieję, że w jakimś magiczny sposób nie zauważył, jak bardzo zawstydza mnie sama obecność Lucy. To zbyt idiotyczne zachowywać się w taki sposób, ale czasami nie jestem w stanie się powstrzymać.


—Powinieneś się przełamać, bo w przeciwnym razie stracisz swoją szancę, ośle.— James wpatrywał się we mnie przez moment, jakby próbując wyczytać coś z mojej twarzy, ale zaraz wzruszył lekko ramionami i okręcił się na pięcie.— Chodzmy do tej dyrektorki, bo panna Lloyd pomyśli jeszcze, że się zgubiliśmy i wyśle posiłki.

—Myślisz, że ktoś przybyłby nam na ratunek?— doganiam go w dwóch szybkich podskokach i obejmuję ramieniem, żeby przyciągnąć bliżej.

—Mnie z pewnością, ale na Twoim miejscu zacząłbym się bać.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Rozdział trzeci

Rozdział dziesiąty

Rozdział pierwszy