Rozdział szósty
-Prawdziwa przyjaźń zaczyna się od tekstu "postaw mi piwo" a ja tu żadnego nie widzę.
-Nie dramatyzuj.- mówię tylko i muszę zmusić się, żeby mu nie przywalić.
-Wprowadziłeś dramatyzm, kiedy chciałeś zaszaleć bez piwa, stary.- James nie odpuszcza.- No jak tam można, co?- zarzuca mi ramię na szyję i ciągnie w stronę pobliskiego baru.
-Nie mam humoru, czego Ty nie rozumiesz?- przewracam oczami, usiłując stawić mu opór.
Nie pamiętam zbyt dużo z poprzedniego spotkania z Lucy. Jedynie co zostało w mojej pamięci, to jej drobna sylwetka przyciśnięta do mojej. Oddałbym wszystkie skarby świata, by z powrotem znaleźć się w tym cholernym pokoju, w tych głupich czterech ścianach przy których niebawem dostanę klaustrofobii, niż włóczyć się z tym idiotą. Ktoś stanowczo musi mi przypomnieć dlaczego w ogóle u licha się z nim zadaję. Może powinienem się go spytać?
-James, powiedź mi, dlaczego ja Cię jeszcze własnoręcznie nie udusiłem?- pytam zatem.
-Dlatego, że mnie kochasz, to chyba jasne, prawda?
Przewracam oczami. Nie komentuję tego, nawet nie chce się silić na coś takiego.
Od samego rana stroi sobie ze wszystkiego żarty. Nawet na chemii nie był w stanie opanować się od dorzucenia swoich trzech groszy. Zasłużył wtedy na manto, ale, o dziwo, go nie dostał.
-Na jutrzejszą klasówkę nie przyjmuję absolutnie żadnych wymówek.- ogłosiła wtedy nauczycielka.- Mam nadzieję, że solidnie przygotujecie się do tej pracy, a jedyne co może was usprawiedliwić, to oczywiście zwolnienie od lekarza, ale nie sądzę, by w tej klasie było to konieczne.
-A jak będę zmęczony po seksie?- cała klasa natychmiastowo wybuchła gromkim śmiechem na uwagę James'a. Sam bym się zaśmiał, gdyby nie mój podły humor.
-To żaden problem, mój chłopcze.- odparła spokojniej, niż się spodziewałem. Patrząc na przyjaciela wywnioskowałem, że on także był zdezorientowany. Byłem przygotowany na III wojnę światową, a tu taka kicha.- Będziesz po prostu pisał lewą ręką.
W klasie na nowo wybuchł gwar, ale tym razem szydzono bezpośrednio z James'a, a nie jego żartów. Do tego biedaczek niestety nie był przyzwyczajony, więc przemilczał przegraną walkę.
-Stary, weź Ty mi wreszcie powiedź jaka laska ścisnęła Cię za ptaka.
-O czym Ty mówisz?- patrzę na niego tak, jakbym widział go po raz pierwszy.
-Jak to o czym? Kurde, od rana jesteś jakiś spięty i nie w sosie. Nie żebyś zawsze taki nie był, ale zaczyna mnie to poważnie martwić, więc pomyślałem, że jak Cię gdzieś wyrwę, to się wreszcie wyluzujesz i będziesz mógł wypłakać na moim ramieniu.- wzdycha teatralnie i przykłada sobie rękę do serca, jakby mówił całkowicie poważnie. I może nawet chciałem mu wierzyć. Może.
-Nie mam Ci nic do powiedzenia.- przewracam oczami. Ten gość jest niemożliwy.
-I tak wiem, że skrycie pragniesz wygadać się wprost do mojego ucha..- drugą część zdania wypowiedział niemalże szeptem, przybliżając się o wiele za blisko.
-Jesteś stuknięty.- odpycham go z całych sił, chcąc odzyskać swoją przestrzeń.- James, ile jeszcze będę musiał Ci przypominać, że masz trzymać swoją brudną gębę z dala od mnie.
-Kopciuszku, no.. dlaczego znowu mnie odrzucasz?- złapał się za pierś, jakby go postrzelili.
-Kretyn.- kręcę głową z niedowierzaniem.- Czyli muszę przypomnieć Ci po raz kolejny.
-Co takiego?- unosi brwi, jakby nie miał zielonego pojęcia o co właściwie chodzi.
-Za każdym razem, kiedy naruszasz moją przestrzeń osobistą, jestem piętnaście centymetrów od rozkwaszenia Ci gęby. Wbij to sobie do tego pustego łba.- mówiąc to stuknąłem go dwa razy palcem w czoło.- Nawet nie wiesz jakie to bywa irytujące.
-Myślę że bardziej rozkoszne.
-Zamknij się.- warczę.- Dla własnego dobra.- dodałem dla pewności.
I James to robi - po prostu z sekundy na sekundę milknie, jakby odjęło mu mowy.
A ja znowu zaczynam myśleć o Lucy. Minął długi czas zanim znowu przypomniałem sobie o miłości. Wcześniej uważałem, że wszyscy na tym świecie jesteśmy zagubionymi klaunami z przygotowanymi scenariuszami, które popychają nas do tego, czego się dopuszczamy. Nie jestem w stanie zatrzymać mechanizmu, który rządzi nami i całym naszym światem. Czasami myślę, że chciałbym po prostu wrócić do domu, ale nie do mojego mieszkania, tylko do tego prawdziwego skrawka przestrzeni, w którym czuję się bezpiecznie. W którym nie istnieje coś takiego, jak cierpienie.
To właśnie tam odczuwa się najintensywniej miłość bliźniego.
To tam rany leczą się szybciej, niż w nie jednym szpitalu.
Tylko w tamtym miejscu mógłbym naprawdę się zakochać.
Tylko tam mógłbym spotkać kogoś godnego uwagi.
Myślę, że właśnie z takiego świata pochodzi Lucy - z mojego domu.
-Oho. Mamuśka dzwoni.- wyjaśnia, gdy posyłam mu pytające spojrzenie.- Halo? Tak. Nie, nie ma mnie w do.. a skąd mam wiedzieć? Boże, kobiet.. wiem. Dobra, szlag, nie marudź. Sorki stary.- uśmiecha się przepraszająco i odchodzi kawałek od mnie.
Byłem świadkiem tysiąca takich kłótni. Dobrze wiedziałem, że skończy się tylko wrzaskiem i płaczem, dlatego odpuszczam sobie oglądanie całego tego syfu. Nie patrząc nawet na James'a skręcam w pobliski róg i ruszam przed siebie, zostawiając w tyle bar, po którym miałbym tylko do siebie żal.
Nie potrzeba mi teraz dodatkowych zmartwień. Nie teraz.
Miałem zły dzień. Miesiąc. Rok. Całe życie. Cholera, wydaje mi się, że dość mi na dziś.
I szczerze mówiąc nigdy nie pasowałem do tego świata. Zawsze byłem sam i czułem to całym sobą, każdym pieprzonym skrawkiem swojego ciała. Ponad to wciąż popełniam te same błędy, po których konsekwencje uderzają we mnie z podwojoną, a nawet niekiedy potrojoną siłą. Nie potrafię przyznać przed samym sobą, że z powodu mojej egoistycznej i niewyhamowanej strony, niszczę wszystko, na co tak długo pracowałem. Niszczę wszystkich, a w tym i samego siebie. Nie ma już w tym nic zabawnego, po prostu wydaje mi się, że w pewnym momencie osiągnąłem ostateczny poziom, a teraz stoję na skraju urwiska rozważając wszystkie "za" i "przeciw" rzucenia się w jej przepaść.
Wiem, że jedynym czego pragnę jest wrócenie do domu, do Lucy i błogiego ukojenia, ale zanim to zrobię przed mną jeszcze długa droga, na której nie raz się zgubię, potknę i zatoczę.
A winą obarczę własne błędy i głupie decyzje, które będę zmuszony podjąć.
-Jesteś kretynem.- kiwam głową z uśmiechem. Chyba śnię, teraz zaczynam gadać do siebie.
Właśnie chyba to wszystko chciałbym powiedzieć Jamesowi, ale nie wiem, czy potrafiłby mnie zrozumieć tak, jakbym tego oczekiwał. Wiem, że jedyną osobą, która może mi pomóc jest Lucy, ale jestem na tyle dumny, że nigdy w życiu nie zwrócę się z tym do niej. Nie potrafiłbym zakłócić jej z pozoru idealnego i szczęśliwego życia, które już i tak mimowolnie wywróciłem do góry nogami.
Nie mógłbym patrzeć, jak stara się mi pomóc, jak mi współczuje.. nie zniósłbym tego.
Jestem życiowym nieudacznikiem i nic na to nie poradzę.
-Prawdziwym kretynem.- dopowiadam po chwili, chowając ręce do kieszeni i naciągając kaptur na głowę. Chciałbym ukryć się przed światem, jak ten chłopak na którego warknąłem w sali.
Ukrywam w sobie samotnika i tchórza, któremu wydaje się, że jest silny.
Ale kiedy patrzę w lustro jedyne co widzę, to brudny dupek, który nigdy nie ma dość.
Który sam się stacza i kopie sobie grób. Który boi się cudzych spojrzeń.
Nieudacznik, któremu wydaje się, że może bez problemu się uśmiechnąć.
Który chce olać całe to gówno, w którym utknął po pachy.
Który, wreszcie zaczynając dostrzegać więcej, niż czubek własnego nosa, po prostu się cofa.
Po prostu sobie odpuszcza i czeka na dzień, w którym będzie mógł otworzyć oczu bez żalu.
Do wszystkiego i wszystkich - do samego siebie, bo to jego wina kim się stał.
-Nie dramatyzuj.- mówię tylko i muszę zmusić się, żeby mu nie przywalić.
-Wprowadziłeś dramatyzm, kiedy chciałeś zaszaleć bez piwa, stary.- James nie odpuszcza.- No jak tam można, co?- zarzuca mi ramię na szyję i ciągnie w stronę pobliskiego baru.
-Nie mam humoru, czego Ty nie rozumiesz?- przewracam oczami, usiłując stawić mu opór.
Nie pamiętam zbyt dużo z poprzedniego spotkania z Lucy. Jedynie co zostało w mojej pamięci, to jej drobna sylwetka przyciśnięta do mojej. Oddałbym wszystkie skarby świata, by z powrotem znaleźć się w tym cholernym pokoju, w tych głupich czterech ścianach przy których niebawem dostanę klaustrofobii, niż włóczyć się z tym idiotą. Ktoś stanowczo musi mi przypomnieć dlaczego w ogóle u licha się z nim zadaję. Może powinienem się go spytać?
-James, powiedź mi, dlaczego ja Cię jeszcze własnoręcznie nie udusiłem?- pytam zatem.
-Dlatego, że mnie kochasz, to chyba jasne, prawda?
Przewracam oczami. Nie komentuję tego, nawet nie chce się silić na coś takiego.
Od samego rana stroi sobie ze wszystkiego żarty. Nawet na chemii nie był w stanie opanować się od dorzucenia swoich trzech groszy. Zasłużył wtedy na manto, ale, o dziwo, go nie dostał.
-Na jutrzejszą klasówkę nie przyjmuję absolutnie żadnych wymówek.- ogłosiła wtedy nauczycielka.- Mam nadzieję, że solidnie przygotujecie się do tej pracy, a jedyne co może was usprawiedliwić, to oczywiście zwolnienie od lekarza, ale nie sądzę, by w tej klasie było to konieczne.
-A jak będę zmęczony po seksie?- cała klasa natychmiastowo wybuchła gromkim śmiechem na uwagę James'a. Sam bym się zaśmiał, gdyby nie mój podły humor.
-To żaden problem, mój chłopcze.- odparła spokojniej, niż się spodziewałem. Patrząc na przyjaciela wywnioskowałem, że on także był zdezorientowany. Byłem przygotowany na III wojnę światową, a tu taka kicha.- Będziesz po prostu pisał lewą ręką.
W klasie na nowo wybuchł gwar, ale tym razem szydzono bezpośrednio z James'a, a nie jego żartów. Do tego biedaczek niestety nie był przyzwyczajony, więc przemilczał przegraną walkę.
-Stary, weź Ty mi wreszcie powiedź jaka laska ścisnęła Cię za ptaka.
-O czym Ty mówisz?- patrzę na niego tak, jakbym widział go po raz pierwszy.
-Jak to o czym? Kurde, od rana jesteś jakiś spięty i nie w sosie. Nie żebyś zawsze taki nie był, ale zaczyna mnie to poważnie martwić, więc pomyślałem, że jak Cię gdzieś wyrwę, to się wreszcie wyluzujesz i będziesz mógł wypłakać na moim ramieniu.- wzdycha teatralnie i przykłada sobie rękę do serca, jakby mówił całkowicie poważnie. I może nawet chciałem mu wierzyć. Może.
-Nie mam Ci nic do powiedzenia.- przewracam oczami. Ten gość jest niemożliwy.
-I tak wiem, że skrycie pragniesz wygadać się wprost do mojego ucha..- drugą część zdania wypowiedział niemalże szeptem, przybliżając się o wiele za blisko.
-Jesteś stuknięty.- odpycham go z całych sił, chcąc odzyskać swoją przestrzeń.- James, ile jeszcze będę musiał Ci przypominać, że masz trzymać swoją brudną gębę z dala od mnie.
-Kopciuszku, no.. dlaczego znowu mnie odrzucasz?- złapał się za pierś, jakby go postrzelili.
-Kretyn.- kręcę głową z niedowierzaniem.- Czyli muszę przypomnieć Ci po raz kolejny.
-Co takiego?- unosi brwi, jakby nie miał zielonego pojęcia o co właściwie chodzi.
-Za każdym razem, kiedy naruszasz moją przestrzeń osobistą, jestem piętnaście centymetrów od rozkwaszenia Ci gęby. Wbij to sobie do tego pustego łba.- mówiąc to stuknąłem go dwa razy palcem w czoło.- Nawet nie wiesz jakie to bywa irytujące.
-Myślę że bardziej rozkoszne.
-Zamknij się.- warczę.- Dla własnego dobra.- dodałem dla pewności.
I James to robi - po prostu z sekundy na sekundę milknie, jakby odjęło mu mowy.
A ja znowu zaczynam myśleć o Lucy. Minął długi czas zanim znowu przypomniałem sobie o miłości. Wcześniej uważałem, że wszyscy na tym świecie jesteśmy zagubionymi klaunami z przygotowanymi scenariuszami, które popychają nas do tego, czego się dopuszczamy. Nie jestem w stanie zatrzymać mechanizmu, który rządzi nami i całym naszym światem. Czasami myślę, że chciałbym po prostu wrócić do domu, ale nie do mojego mieszkania, tylko do tego prawdziwego skrawka przestrzeni, w którym czuję się bezpiecznie. W którym nie istnieje coś takiego, jak cierpienie.
To właśnie tam odczuwa się najintensywniej miłość bliźniego.
To tam rany leczą się szybciej, niż w nie jednym szpitalu.
Tylko w tamtym miejscu mógłbym naprawdę się zakochać.
Tylko tam mógłbym spotkać kogoś godnego uwagi.
Myślę, że właśnie z takiego świata pochodzi Lucy - z mojego domu.
-Oho. Mamuśka dzwoni.- wyjaśnia, gdy posyłam mu pytające spojrzenie.- Halo? Tak. Nie, nie ma mnie w do.. a skąd mam wiedzieć? Boże, kobiet.. wiem. Dobra, szlag, nie marudź. Sorki stary.- uśmiecha się przepraszająco i odchodzi kawałek od mnie.
Byłem świadkiem tysiąca takich kłótni. Dobrze wiedziałem, że skończy się tylko wrzaskiem i płaczem, dlatego odpuszczam sobie oglądanie całego tego syfu. Nie patrząc nawet na James'a skręcam w pobliski róg i ruszam przed siebie, zostawiając w tyle bar, po którym miałbym tylko do siebie żal.
Nie potrzeba mi teraz dodatkowych zmartwień. Nie teraz.
Miałem zły dzień. Miesiąc. Rok. Całe życie. Cholera, wydaje mi się, że dość mi na dziś.
I szczerze mówiąc nigdy nie pasowałem do tego świata. Zawsze byłem sam i czułem to całym sobą, każdym pieprzonym skrawkiem swojego ciała. Ponad to wciąż popełniam te same błędy, po których konsekwencje uderzają we mnie z podwojoną, a nawet niekiedy potrojoną siłą. Nie potrafię przyznać przed samym sobą, że z powodu mojej egoistycznej i niewyhamowanej strony, niszczę wszystko, na co tak długo pracowałem. Niszczę wszystkich, a w tym i samego siebie. Nie ma już w tym nic zabawnego, po prostu wydaje mi się, że w pewnym momencie osiągnąłem ostateczny poziom, a teraz stoję na skraju urwiska rozważając wszystkie "za" i "przeciw" rzucenia się w jej przepaść.
Wiem, że jedynym czego pragnę jest wrócenie do domu, do Lucy i błogiego ukojenia, ale zanim to zrobię przed mną jeszcze długa droga, na której nie raz się zgubię, potknę i zatoczę.
A winą obarczę własne błędy i głupie decyzje, które będę zmuszony podjąć.
-Jesteś kretynem.- kiwam głową z uśmiechem. Chyba śnię, teraz zaczynam gadać do siebie.
Właśnie chyba to wszystko chciałbym powiedzieć Jamesowi, ale nie wiem, czy potrafiłby mnie zrozumieć tak, jakbym tego oczekiwał. Wiem, że jedyną osobą, która może mi pomóc jest Lucy, ale jestem na tyle dumny, że nigdy w życiu nie zwrócę się z tym do niej. Nie potrafiłbym zakłócić jej z pozoru idealnego i szczęśliwego życia, które już i tak mimowolnie wywróciłem do góry nogami.
Nie mógłbym patrzeć, jak stara się mi pomóc, jak mi współczuje.. nie zniósłbym tego.
Jestem życiowym nieudacznikiem i nic na to nie poradzę.
-Prawdziwym kretynem.- dopowiadam po chwili, chowając ręce do kieszeni i naciągając kaptur na głowę. Chciałbym ukryć się przed światem, jak ten chłopak na którego warknąłem w sali.
Ukrywam w sobie samotnika i tchórza, któremu wydaje się, że jest silny.
Ale kiedy patrzę w lustro jedyne co widzę, to brudny dupek, który nigdy nie ma dość.
Który sam się stacza i kopie sobie grób. Który boi się cudzych spojrzeń.
Nieudacznik, któremu wydaje się, że może bez problemu się uśmiechnąć.
Który chce olać całe to gówno, w którym utknął po pachy.
Który, wreszcie zaczynając dostrzegać więcej, niż czubek własnego nosa, po prostu się cofa.
Po prostu sobie odpuszcza i czeka na dzień, w którym będzie mógł otworzyć oczu bez żalu.
Do wszystkiego i wszystkich - do samego siebie, bo to jego wina kim się stał.
Komentarze
Prześlij komentarz