Rozdział trzeci

—Myślisz, że Leo zaprosi mnie na bal?

—Czemu nie miałby Cię zaprosić? Przecież to Twój chłopak, Ros.

—Wiem, wiem.. ale chodziło mi bardziej o to, czy sądzisz, że będzie chciał użerać się z małolatami na parkiecie.— wypaplała na jednym tchu, czerwieniąc się. Ten rumieniec z pewnością nie był spowodowany przez upał.

—Zalałaś się gorącą falą zażenowania.— zauważam, unosząc przy tym lewą brew ku górze. Zawsze łatwiej było mi poruszać tą, bo prawa nigdy nie chciała mnie słuchać, jakby należała do kogoś innego.

—Zamknij się, jeżeli Ci życie miłe, Luz.— mówi całkowicie opanowanym głosem, pozbawionym wszelkiego napięcia i zwątpienia, które jeszcze przed chwilą jej towarzyszyły.

—Jak sobie życzysz.— wzruszam ramionami, po czym podciągam rękaw bluzy i po raz kolejny tego dnia odczytuje z ręki kod do szafki.


Nie jestem zbyt inteligentna, a już z całą pewnością nie mam fotogenicznej pamięci. Nawet swojego numeru telefonu nie jestem w stanie wydukać bez pomocy notesu, ale w końcu każdy człowiek ma swoje zarówno mocne, jak i słabe strony, a jedną z tych gorszych u mnie z pewnością są cyferki. To chyba swojego rodzaju pogłębiająca się skleroza, która ostatecznie doprowadzi do tego, że moim życiem wstrząśnie jakaś zagłada i skończy się ta codzienna sielanka.
W końcu po 3 próbie udaje mi się dostać do środka. Wyciągam z plecaka niepotrzebne podręczniki i pakuje te, które będą niezbędne na cztery kolejne lekcje. Przy tym wyrywam kartkę z notesu i adnotuje na niej, żebym poprawiła trójkę, ponieważ jest niewyraźna i wygląda, jak dziewiątka. Chowam świstek do tylnej kieszeni spodni, wiedząc że tam nic mu się nie stanie, a następnie zamykam szafkę i czekam aż Rozalia skończy pindrzyć się przed małym lusterkiem zamontowanym w jej drzwiczkach.


—Pracowitość jest źródłem wszelkiej brzydoty.— cmokam z dezaprobatą.

—Co tam znowu za mądrości mi prawisz?— pyta przejeżdżając brzoskwiniowym błyszczykiem po idealnie uwydatnionych ustach.

—Piękno, które pomaga żyć, pomaga również umrzeć.— marszczę brwi, ponieważ wiem, że mnie ignoruje. Rozalia nie cierpi, kiedy mówię jej tego typu rzeczy i choć jestem przekonana, że wolałaby, abym codziennie prawiła jej komplementy, to nie jest jedną z tych bezmózgich kreatur, których zasięg wzroku obejmuje jedynie własny czubek nosa.

—Twoje przemowy zawsze motywują mnie do dalszych poczynań.— uśmiecha się do mnie w lusterku, po czym wyciąga maskarę i podkręca sobie rzęsy, które i bez tego są długie, i wyglądają zniewalająco.


Rozalia Davis jest najładniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek widziałam. Jestem pewna, że jest także jedną z najbardziej popularnych w szkole. Skoro z makijażem wygląda wystrzałowo, to jak musi wyglądać naturalnie? Na pewno o wiele lepiej, chociaż i tak uważam, że największe piękno jest ukryte głęboko w nas, a dokładniej w sercu, bo po nim można zobaczyć kim się tak naprawdę jest.


—Okey. Wydaje mi się, że wyglądam w miarę dobrze.— przeczesuje jeszcze włosy, po czym chowa wszystkie kosmetyki do torebki i zamyka szafkę.— Jak rezultaty?

—Oszałamiające.— unoszę kciuk do góry i dopiero teraz zauważam, że Ros ma na szyi naszyjnik, którego jeszcze wczoraj nie widziałam.— To od Leo? Ten naszyjnik.— dodaję, kiedy posyła mi pytające spojrzenie.

—Ach.. to?- dotyka łańcuszek opuszkami palców i wzdycha.— Prezent na rocznicę.— uśmiecha się, a na jej polikach znowu pojawiają się różowe plamy.

—Znowu robisz się różowa, jak świnia.— łapię ją za oba polika, a ta od razu odskakuje od mnie z piskiem.— Nie wierzgaj się tak. Muszę Cię utuczyć, a potem spożyć.

—Jak możesz jeść biedne tyłki świnek? Ty potworze!— wytyka język, po czym łapie mnie za rękę i ciągnie w stronę klasy, w której mamy mieć francuski.


Nie przepadam za francuskim i to nie dlatego, że nie lubię samego języka oraz uczenia się go, jak w przypadku niemieckiego, ale chyba bardziej chodzi o nauczycielkę oraz warunki, w których prowadzi swoje zajęcia. Zazwyczaj są jednym wielkim chaosem i mimo że wiele osób cieszy się, że są luźniejsze lekcje, to ja nie podzielam tego entuzjazmu, ponieważ nie mogę pozwolić sobie na kiepskie oceny praktycznie przed końcem roku. Trzeba się mieć na baczności, to już prawie przed metą.
Przyłapuję się także, że idąc przez korytarz rozglądam się w poszukiwaniu charakterystycznej czerwonej czupryny, ale kiedy nigdzie jej nie dostrzegam dochodzę do wniosku, że najprawdopodobniej Kas urwał się na papierosa. Zawsze tak robił — duża przerwa oznaczała wypad ze znajomymi na fajkę. Aż się dziwię, że daje radę w tym koszu, skoro pali, jak jakiś smok.
Tymczasem po drodze widzę wiele innych znajomych twarzy i choć czuję ulgę, że to nie on, to doskwiera mi jakieś nieznane dotąd uczucie. To chyba niedosyt albo zawód. Nie mogę tego bardziej przeanalizować, ponieważ czuję to tylko przez chwilę, a potem już tego nie ma.


—Hej Rozalia, witaj Lucy.— Melanie kiwa na nas głową i zaraz znika za drzwiami łazienki.


Ros niezbyt przepada za Melanie Hoover. Zawsze mówiła o niej, jako o tej "sztywnej przyzwoitce", która stara się przypodobać gospodarzowi szkoły — Danielowi Evansowi. Ros razem z Leslie Jones, naszą wspólną przyjaciółką, starają się jej unikać, jeżeli się tylko da i czasami słyszę nawet, jak wymieniają się wzajemnie uwagami na temat Mel. Ja osobiście nie mam nic do tej dziewczyny, ale zgadzam się, że czasami mogłaby wyluzować.
Nie mniej jednak z całą pewnością w naszej szkole najbardziej znienawidzonymi osobami są pewne trzy dziewczyny, które zawsze trzymają się blisko siebie, jak jakieś trojaczki, a należą do nich Amber Spears, która gorączkowo kocha się w Kasie — oby bez wzajemności — oraz jej dwie papużki nierozłączki — Charlotte Johnson i Li Parker.


—Hej dziewczyny.- zza klasy chemicznej pojawiła się ruda głowa Iris.— Chcecie może mnie poratować?— śmieje się lekko poddenerwowana, kiwając głową, jakby z niedowierzaniem.

—A co takiego nabroiłaś, co?— Ros grozi jej palcem, ale zaraz przyciąga mnie do siebie.— Służę pomocą, a ta tu panienka..— wskazała na mnie rękoma.— Jest także do dyspozycji.

—Dzięki.. ratujecie mi tyłek.

—Skoro tak, to mogłaś powiedzieć, żebym przyniosła wazelinę.

—Dobry żart, wielkoludzie.— słyszę za sobą dobrze mi znany głos Alexa.— Też jestem skory do pomocy.

—Świetnie! Jezu dzięki ludzie, serio, bo sama bym sobie z tym nie poradziła.


Spoglądam w stronę Alexa, który tajemniczo się do mnie uśmiecha.
Alexy Lewis jest najmilszym facetem pod słońcem i wcale nie jest gejem.
Bije od niego czysto heteroseksualna tęcza, naprawdę.


—Co dokładnie mamy zrobić? Wyczyścić stajnię Augiasza?— zażartował, podchodząc bliżej i zaglądając do sali. Po jego minie wywnioskowałam, że raczej nie chodzi o sprzątanie.

—Pan Borys poprosił mnie, abym zaniosła te wszystkie pudła na salę gimnastyczną.— wskazała w stronę tablicy, pod którą rzeczywiście stało kilkanaście kartonów. Na pierwszy rzut oka wyglądają na raczej lekkie, ale nie wiadomo jakie ciężary w sobie kryją.— Nie mam bladego pojęcia co w nich jest. Jeszcze nie sprawdzałam, ale skoro przydzielił mnie jedną do tego zadania, to z pewnością stwierdził, że sama dam sobie radę, ale wątpię.— wzruszyła ramionami i weszła wgłąb sali.

—Myślę, że każdy ze spokojem może ponieść dwa.— Alexy wziął jeden karton pod pachę i uśmiechnął się.— No dalej dziewczynki, do roboty, Pan Borys nie może czekać.


Zaśmiałam się razem z Rozalią, która zaraz chwyciła za swój bagaż. Zrobiłam to samo i musiałam przyznać Iris rację — wcale nie są ciężkie. Ciekawiło mnie co jest w środku, ale zwalczyłam swą ciekawską naturę, po czym podniosłam kolejne pudło, w którym pobrzękiwało szkło i wyszłam z sali. Byłam typową niezdarą, dlatego podążałam w ślad za nimi wolniej — z większą ostrożnością, żeby czegoś przez przypadek nie upuścić. Modliłam się w duchu, abym doszła cało do sali gimnastycznej.


—Pomóc Ci?- spoglądm w górę i widzę Lysandra Harrisona, siedzącego na ławce i pochylającego się nad swoim zielonym notatnikiem.— Wyglądają na dość ciężkie.

—Ale wcale takie nie są.— uśmiecham się i szybko chwytam karton, który zsuwa mi się z kolana.

—Na pewno?- unosi brew najpewniej absolutnie oraz całkowicie mi nie wierząc.

—Tak, tak. Spokojnie, dam sobie radę, dziękuję.— kiwam głową na pożegnanie i czym prędzej się oddalam.


Chciałam uporać się z tym sama. Nikt wiecznie nie będzie mnie ze wszystkiego wyręczał i chociaż jestem niższa od innych oraz z pozoru wyglądam na słabą, to drzemie we mnie prawdziwy duch walki.
Niestety czasami chce czegoś aż za bardzo i to zaczyna się walić.
Najpierw puszczam jedno pudło, a potem drugie, które znowu zaczyna się niebezpiecznie zsuwać po nodze. Ostatkiem sił łapię je i kiedy drugi karton ma już uderzyć w ziemię, ktoś niespodziewanie chwyta je w obie ręce, chroniąc przed uszkodzeniem. Wzdycham z ulgą, że tym razem mi się upiekło, a przecież mogło być tak blisko! Mogłam wziąć jeden karton, a następnie wrócić po drugi lub po prostu inaczej je chwycić, aby mieć pewność, że na spokojnie dojdę z nimi do celu.


—Dzięki.— podnoszę głowę i raptownie uśmiech schodzi mi z ust, kiedy widzę Kastiela.

—Nie ma za co.— patrzy na mnie przez chwilę, po czym odwraca wzrok i wskazuje na pudło.— Pomogę Ci.— nie czekając na moją odpowiedź bierze drugi pakunek i rusza naprzód, wyprzedzając mnie o dwa kroki.


Idziemy w milczeniu, a ja boję się cokolwiek powiedzieć, żeby nie zniszczyć tego momentu.


—Dokąd właściwie z tym zmierzałaś?— odzywa się i dziękuję w duchu, że zaczął tą rozmowę, ponieważ ja bym nie potrafiła — niezależnie od tego, jak bardzo by mi na tym zależało.

—Do sali gimnastycznej. Pan Borys kazał Irys zanieść tam te pudła, ale chyba się przeliczył, że sama da radę.— potrząsam głową, aby grzywka opadła mi na czoło i zakryła oczy. Zerkam na niego i widzę, że ma rozluźnioną szczękę, co może świadczyć o dobrym nastroju albo wypaleniu wszystkich nerwów.

—Nie patrz się tak, bo jeszcze pomyślę, że robisz to specjalnie.


Od razu odwracam głowę, słysząc jak się śmieje.
Jestem pewna, że przypominam teraz dorodnego pomidora, choć w rzeczywistości chciałabym być niewidzialna. Zapaść się pod ziemię i schować głowę w piasek, jak jakiś struś.
Tymczasem on znowu milknie i nie wiem czy to niema prośba o to, abym teraz ja coś powiedziała, czy może nie chce mu się już gadać albo najzwyczajniej w świecie nie ma już o czym.
Bałam się, że mogę powiedzieć coś dziwnego, czym zniechęciłabym go w jakiś sposób do siebie, a przecież czasami bywa tak, że jeden zły błąd kosztuje nas całe życie. Czasami jedna zła decyzja pcha nas do następnej, a ta z kolei do trzeciej i czwartej, aż wszystko się całkowicie rozwali.


—Dlaczego nic nie mówisz?— pyta, gdy wychodzimy na dziedziniec szkoły. Spoglądam na niego, chcąc by odwzajemnił moje spojrzenie, ale on jedynie wbija wzrok w ogromne przeszklone drzwi naszej szklarni.

—Ponieważ to wszystko jest dziwne, ale staram się do tego przywyknąć.

—Dziwne?— prycha pod nosem, jakbym powiedziała coś zabawnego.— Dziwne jest to, że teraz zapominasz języka w gębie, chociaż zawsze jesteś rozgadana.— odwracam wzrok, bo wiemm, że ma rację.


Czuję od razu, jak fala wstydu zalewa całe moje ciało — od stóp do głów, aż nic ze mnie nie zostaje, tylko jedna wielka czerowna plama zażenowania, kóra piecze, jak cholera. Nienawidzę tego uczucia, ale jeszcze bardziej nie cierpię świadomości, że moje najgorsze obawy właśnie się spełniają. Zachowując się tak idiotycznie jedynie tracę w jego oczach, a przecież właśnie tego chciałam uniknąć, właśnie dlatego bałam się odezwać, nieprawdaż?
Wiem, że mi na nim zależy, ale jednocześnie wiem, że w jakiś sposób żywię do niego urazę, ponieważ wywołuje we mnie takie, a nie inne odczucia. Poczułam się przy nim zbyt swobodnie i proszę co z tego wyszło. Zapomniałam się, a przecież tylu rzeczy zdołał dokonać. Jeszcze nigdy nie czułam się przy nikim tak dobrze, jak przy nim.
Nikt nigdy nie sprawił, że poczułam autentyczne motyle w brzuchu, jak w jego przypadku. Moje uczucia do niego są na tyle pozytywne i przyjemne, że chciałabym już do końca życia dzielić z nim każdą swoją wolną chwilę. W końcu jest pierwszym człowiekiem, przed którym prawdziwie się otworzyłam i przyszło mi to z taką łatwością, że powinnam się chyba zacząć bać, bo nawet Rozalia nie zna tej wersji mnie. Kastiel wzbudza we mnie tyle zaufania, chociaż nie robi nic nadzwyczajnego — po prostu gdy jest mi źle wystarczy, że o nim pomyślę i od razu jakoś lżej się robi na sercu. Bez dwóch zdań nikt nie wzbudza we mnie tyle zaufania, co on. Mam wrażenie, że mogłabym powiedzieć mu o wszystkim, a on by mnie zrozumiał i wspierał, jak tylko to możliwe.
Nawet jego trzymanie mnie na dystans nie wydaje się takie złe, ponieważ mogę wtedy docierać do niego powoli bez większego pośpiechu.


—Ciągle boję się, że mogłabym nieumyślnie Cię czymś od siebie odstraszyć. To glupia obawa, której nie potrafię wyrzucić od tak z głowy. Mam wrażenie, że jesteś blisko mnie, ale jednocześnie gdzieś daleko, gdzie nie ma dla mniej miejsca.— przejeżdżam językiem po dziwnie suchych już ustach, po czym ponownie podnoszę na niego wzrok i dostrzegam, że wpatruje się wprost we mnie, jakby chciał przeniknąć do mojego wnętrza i zbadać każdy jego skrawek.


Powinnam być twarda, rozsądna i absolutnie przestać się tym wszystkim zamartwiać. Muszę zacząć uczyć się, jak zapanować nad własnymi emocjami, żeby nie weszły mi na głowę bardziej, niż to konieczne. A gdyby tak dać się ponieść chwili? Czy ciężko byłoby mi spróbować i zaryzykować?
Chociaż najbardziej rozsądnym rozwiązaniem byłoby go teraz pocałować i pokazać tym samym, jak bardzo mi zależy.


—Jesteśmy.— mówi tymczasem i kładzie oba kartony przy wejściu do sali gimnastycznej, a następnie odchodzi w przeciwną stronę bez żadnego słowa.


Patrzę jeszcze za nim chwilę, ponieważ wydaje mi się, że to jedyne co mogę w tej chwili zrobić, a on zeskakuje jedynie po schodach w dół i przeczesując włosy, znika za drzwiami piwnicy, jak w jakiejś czeluści.
Przez krótki moment wydaje mi się, że jednak wciąż stoi na zewnątrz, spoglądając na mnie, jakby chciał zaprosić ze sobą do środka.
Ale tak naprawdę nikogo tam nie ma.

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Rozdział dziesiąty

Rozdział pierwszy